Świadectwo Agaty

Jak Pan mówił do jej serca…

W naszym zaganianym życiu, które pędzi coraz szybciej, niezbędne jest czynić plany, aby nie zagubić się w nadchodzącej przyszłości. Ale dobrą praktyką jest też zatrzymać się, zamknąć oczy na to, co wybrzmiewa teraz, i to co będzie, a popatrzeć na to co było. Wydawać by się mogło, że tylko przyszłość ma alternatywne wersje… Jednak jak popatrzymy wstecz, również nasza interpretacja i ważność tego co było – ewoluuje, zmienia się. Dlaczego? Bo my stałe się zmieniamy, stajemy się inni (i biologicznie, i fizycznie, i psychicznie, i duchowo – w naszej wierze)… I nagle, w pewnym momencie, okazuje się, że mało znaczący szczegół z naszego życia – taki skrawek, co zostaje po wycinance (genetyk by powiedział – coś jak exon, neurolog – coś jak tkanka glejowa- otóż taki szczegół, szczególik objawia nam się w zupełnie nowym świetle i okazuje się, że  jest ważny i , że był ważny od zawsze, że gdyby nie on – nie byłabym/ nie bylibyśmy tym, kim jestem /jesteśmy…

W moim przypadku taka ewolucja- dojrzewanie/dojrzenie w wierze – pozwala na dojrzenie (dostrzeżenie, uświadomienie sobie) jak Bóg mówił do mojego serca na przestrzeni mojego ponad półwiekowego dotychczasowego życia. A zatem patrząc na moją historię przez pryzmat wiary, na tle ciemnej czasoprzestrzeni, jak na nocnym niebie, dostrzegam takie świecące punkty w miejscach, które definitywnie pchnęły mnie w określonym kierunku. Powiedziałabym – kamienie milowe rozwoju, Boża zwrotnica.. Obszar, w którym pozwoliłam sobie,  otworzyłam się/ siebie – na współpracę z Bożą Łaską.

Dzisiaj w moim świadectwie chciałabym powiedzieć o takich trzech kamieniach, czy kamyczkach, w których wypowiedziane do mnie słowa, właściwie trzy zdania, wpłynęły na to co robię i kim jestem dzisiaj.

PIERWSZY KAMYCZEK

Od wczesnych lat moje życie było związane z Wrocławiem , i to z okolicami bliskimi naszej  obecnej lokalizacji. Mieszkałam na ul. Szewskiej, potem Pomorskiej, moja parafia mieściła się przy kościele Uniwersyteckim, a najwcześniejsze wychowanie religijne uzyskałam niedaleko, w nieistniejącym dziś przedszkolu sióstr salezjanek naprzeciwko kościoła NMP na Piasku.

Właściwie trudno oczekiwać , że jako przedszkolak byłam w stanie wystarczająco docenić to, co mi się tam przytrafiało. I przez bardzo długi czas nie zdawałam sobie sprawy, że jednak to przedszkole nie było (jak to by dziś powiedziano) normotypowe . Każdy dzień miał swój plan wpisujący się w rytm życia zakonnego – pamiętam wiele modlitw, w tym modlitwę poranną, Anioł Pański, modlitwę przed jedzeniem, nabożeństwa roku liturgicznego. Modlitwy przeplatały się z piosenkami religijnymi, wierszykami oraz tekstami do przedstawień i inscenizacji na różne Święta. A w mojej małej głowie te różne teksty zlewały się w jedno i były tak samo ważne. Bywało, że modliłam się tym, co nauczyłam się na ostatnie przedstawienie, zwłaszcza, że do wyznaczonej roli, trzeba było się dobrze przygotować i siostry kazały teksty wielokrotnie powtarzać. I nie wiem dlaczego ostatecznie zapamiętałam jedno, jedyne zdanie, które wypowiadałam w roli Anioła posłanego do niegrzecznego chłopca z przesłaniem od Boga (nadmieniam, że miałam wówczas adekwatny do roli strój – powłóczystą jedwabną suknię i gwiazdę na głowie). A brzmiało ono tak: „O Drogie dziecko chętnie Ci pomogę, tylko dobrze słuchaj mego głosu”. I tyle – więcej nie pamiętam. I teraz wyobraźcie sobie nadwrażliwą i nadambitną uczennicę szkoły podstawowej, mnie, osamotnioną w problemach nie do rozwiązania i błądzącą, która trudnych momentach przypomina sobie i uświadamia, że Bóg „chętnie mi pomoże, ale muszę dobrze wsłuchiwać się w to co ma mi do powiedzenia..”  I nie były to słowa z Biblii, ale mogłyby być.. Na takich słowach zbudowałam moje wyobrażenie Boga w dzieciństwie. Boga, który mówi i w którego słowa trzeba się wsłuchiwać. Słowa te są do dziś światłem na mojej ścieżce..

DRUGI KAMYCZEK

Pod koniec lat 80-tych, u schyłku komunizmu, mając niedawno skończone lat 18, jako przedstawicielka samorządu szkolnego i prymuska przesławnego 7 LO jadę kolejny raz na organizowany przez PRON wakacyjny Obóz Przodujących Szkół w Gąbinie. Czego i kogo można się spodziewać po takim miejscu? „Czyż może być co dobrego z Nazaretu?”. Jadę z poczucia obowiązku, ale nie ukrywam, że przede wszystkim mam zamiar wziąć udział w oferowanym tam błyskawicznym kursie Prawa Jazdy. Pech chce, że nie zdążam na pociąg, przyjeżdżam spóźniona o jeden dzień i wszystkie miejsca na kursie są już zajęte. Zatem mam duuuużo czasu i zapisuję się na prawie wszystkie inne dostępne kursy i kółka, w tym Klub Przetrwania Jacka Pałkiewicza i Dyskusyjny Klub Filmowy. Mamy wizytację przewodniczącego p. Jana Dobraczyńskiego (któremu nawiasem mówiąc rysuję portret ołówkiem, a on obiecuje, że zawiesi go sobie nad łóżkiemJ. To na tym obozie oglądam I raz Misję Rolanda Joffé z muzyką Ennio Morricone i poznaję mnóstwo mądrych i wierzących rówieśników, którym zależy na czymś więcej niż dobrych stopniach.. Jestem w pokoju z dziewczyną Agnieszką ze Szczecina, która codziennie prosi mnie, żebym się z nią modliła na głos, dostaję od niej „Modlitwę na Każdy dzień” ks. Malińskiego. A że bunt to drugie imię nastolatków, więc – mimo, że organizatorzy obozu tego nie przewidują, ostentacyjnie chodzimy na Msze św. I tam na homilii dotyka mnie kolejne ważne zdanie: „ W życiu nie ma być dobrze, (fajnie, wesoło), ma być pięknie, a pięknie znaczy trudno”. Samej homilii nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że wracając do obozu dużo rozmawialiśmy o tym zdaniu. Kolega zapisuje mi to na kartce z adnotacją – „pamiętaj!”. Słowa korespondują z treścią oglądanego niedawno filmu. W ogóle mogą niezależnie korespondować z samym znaczeniem słowa misja. Trafiają na podatny grunt i już wiem, że chyba nie zostanę artystą plastykiem jak planowałam. Medycyna wydaje się być adekwatną odpowiedzią na rozbudzoną potrzebę pięknego i trudnego życia…

TRZECI KAMYCZEK

Młodzieńcze lata upływają szybko na pilnej nauce w 7 LO. Klasa biologiczno- chemicznej. W ramach eksperymentu mamy religioznawstwo i filozofię. To moje ulubione przedmioty. Pewnie dlatego, że prowadzone przez nauczyciela, któremu się chce coś naprawdę przekazać. Profesor Wiśniewski. Oczywiście nie jest idealnie. Pokazuje też książki, które mącą w głowie. Całe mnóstwo książek i totalny chaos. Zadaje pytania o sens życia. Ale jest szczery w tym co robi. I dużo opowiada o sobie. I o swoim dziadku, który był nieuczonym w szkołach człowiekiem i miał tylko jedną książkę – Biblię. Kochał tę książkę.. i otaczał czcią. Żył nią i chyba to musiało zrobić wrażenie na profesorze, bo nam o Nim opowiadał i uważał go za najmądrzejszego człowieka w swoim naukowym i mądrym przecież życiu. I pewnego dnia powiedział kolejne zdanie, które z kolei na mnie zrobiło wrażenie, a brzmiało mniej więcej tak: „Przez całe życie szukamy sensu i sposobu, w tym celu gromadzimy książki, książki zapełniają całe regały, a regały pokoje, a być może wystarczy tylko ta jedna księga”…

Minęło ponad 20 lat. Za mną trudne chwile związane z chorobą mojego młodszego syna. Permanentny brak siły, niewyspanie, ale nie rezygnuję z pracy. Problem w tym, że przez cały ten czas głowę mam wypełnioną nie moimi myślami i nie moimi potrzebami. Moje cele, to cele innych, najczęściej szefowej i pacjentów. Misja czy głupota? Na pewno brak pokory wobec własnych możliwości. W pewnym momencie nastąpiło przesilenie i załamanie. I nic nie pomagało, ani wypoczynek, ani zdrowe jedzenie, ani sport, a już najmniej psychoterapia, pozytywne myślenie i pozytywne emocje. W naszej parafii też wówczas kryzys i degrengolada. Modlę się jakby w próżni, jakby otaczały mnie wszystkochłonne ekrany. W ciemności łatwo się pogubić, a ja potrzebuję światła na mojej ścieżce. Cały czas mam w pamięci tę jedyną książkę o której mówił prof. Wiśniewski. Wielokrotnie próbowałam Ją czytać, przerabiać, na Oazach, na spotkaniach u znajomych baptystów, razem z małżonkiem na Odnowie, w różnych grupach i formacjach. Ale to było takie niespójne.. Wiele sprowadzało się do znienawidzonego ze szkoły pytania – co autor chciał przez to powiedzieć? Nie widziałam przełożenia na codzienne życie – harówkę, dzieciaki, dom, pracę. Parafrazując – powtarzałam sobie „posłuchamy Cię innym razem..”  No, ale tym razem powiało grozą i mogłoby już nie być następnego razu, więc zabieram się do czytania kolejny raz – nic nie czując (!), ale głęboko i desperacko wierząc, że jest tam coś bardzo ważnego. Pocieszam się, że w czasie terapii efekt leczniczy jest odroczony w czasie, a każda wiedza fachowa też opiera się na wierze (przecież atomów czy metabolizmu ani można dotknąć, ani zobaczyć).  Nie bardzo wychodzi mi czytanie, często zasypiam przy tej czynności,  no i po wkuwaniu na pamięć książek medycznych mam też drukowstręt i drukolęk. Kupuję Biblię Audio i – jest lepiej. Słowo po słowie, jak kroplówka, zasila mnie i odżywia. Tylko, że dużo nie rozumiem, szukam tłumaczeń, komentarzy na Internecie. Bo te stare książki, które ma mój Małżonek są jeszcze trudniejsze i bardziej zagmatwane niż sama Biblia. I – bomba– znajduję wykłady Pani prof. Basi Strzałkowskiej. Słucham zachłannie i wręcz obsesyjnie, zwłaszcza jeżdżąc z Synem do szkoły, na terapie i czekając na niego. Tym razem to się da zrozumieć, to jest spójne i ma przełożenie na tu i teraz. Co więcej – odnajduję analogiczne sytuacje, reakcje, język ludzi, którzy niby byli, ale otaczają mnie ich kopie/ odpowiedniki w teraźniejszości. Taki prorok sprzed 2700 lat miał podobne do mnie odczucia, co więcej – podobne spostrzeżenia! A taki psalmista – nie wstydzi się smucić czy wściekać, nie wstydzi się być biednym, przeczołganym przez wrednych ludzi, ale wstydzi się grzechu i potrafi wbić szpilę wrogom.. Są też i zabawne rzeczy, że zacytuje za panią Prof.: „A ta za przeproszeniem Antiochia Pizydyjska”, albo (za wieszczem , którego cytuje św. Paweł) „Kreteńczycy, to zawsze kłamcy, złe bestie i brzuchy leniwe…” Biblia nie dość, że życiowa, to jeszcze inspirująca…

A jaki ciąg dalszy tej historii? Akurat w tym czasie zapada decyzja, że w parafii powstaje Krąg Biblijny z fantastycznym ojcem Romanem (i teraz to wiem, choć On pewnie tego jeszcze nie wie – prorokiem Romanem). Niedaleko od mojego obecnego domu, w piątkowe wieczory spotykamy się, żeby się karmić Słowem Bożym. Przypadek?.. No i właściwie na tym mogłabym zakończyć Świadectwo i powiedzieć Chwała Panu!

Ale jeszcze EPILOG:

Prof. Basia mówi w swoich wykładach o prof. Waldemarze Chrostowskim. Odnajduję nagrania i Jego wykładów. A potem w wyszukiwarce pojawia się i ks. prof. Mariusz ze swoimi wprowadzeniami do wybranych ksiąg Biblii. Słucham i uszom nie wierzę. Oczywiście zakupuję też wszystkie dostępne książki rzeczonego profesora (część czytam) i obdarowuję znajomych (np.  panu od prawa jazdy syna dostaje się „Jezus Galilejczyk”). I słucham dalej, wsłuchuję się uważnie od tego czasu nieustająco…

Tego szukałam i na to czekałam.

A teraz podsumujmy: W ciemności się dryfuje, a nie płynie do celu. Światło pomaga dojrzeć i obrać kierunek. Przecież to było oczywiste – jak nukleotydy w łańcuchu DNA (czy raczej w języku katolika – „jak paciorki różańca”) słowa kluczowe układają się w logiczną sekwencję: od początku miałam słuchać, i to dobrze słuchać (wiedziałam to od przedszkola). W międzyczasie było trudno, ale to nic, bo te trudności prowadziły do piękna jakim jest Bóg i Jego Słowo. Lampa dla moich stóp i Światło na mojej ścieżce. Dopiero w Bogu niespokojna dusza może odpocząć…